Na Księżyc Myśliwych miałam apetyt już od 2016 roku. Można powiedzieć, że nawet wilczy apetyt, inspirując się tym bardzo magnetyzującym tytułem. Przeczytałam sporo recenzji na lubimy czytać i na zaprzyjaźnionych blogach, moje oczekiwania urosły do niebotycznych rozmiarów, aż w końcu przy okazji którejś wizyty w bibliotece udało się.
Tęsknota za tym, co straciliśmy lub czego nigdy nie zdobędziemy, sprawia, że nie ma nas ani tu, ani tam. Jesteśmy - nigdzie.
Księżyc Myśliwych to owiana pewną dozą tajemniczości książka z pogranicza thrillera, literatury obyczajowej i psychologicznej. Autorki określiły ją jako post-postmodernistyczny eklektyzm na granicy gry pozorów, czarnego humoru i autotematyzmu (co swoją drogą brzmi trochę snobistycznie, nie sądzicie?) Ale do rzeczy: mamy niemiecką wyspę Sylt, raczej skąpaną w deszczu i raczej nieprzyjemną od przenikliwych wiatrów. Mamy bohaterów – malarza przesiadującego w lokalnym barze z sekretną przeszłością, wdowę po zaginionym na morzu badaczem oceanu, wesołą Angielkę Rose oraz pobitego Cyryla. To ciekawe towarzystwo jest połączone przeróżnymi więzami zależności. Akcja obraca się wokół popularnego motywu „kto zabił”(/„kto pobił”). Lecz Księżyc Myśliwych to prawdziwy koktajl form i stylów. Szczególnie wyróżniają się listy pomiędzy autorkami, niby wtrącone tak „a propos”, żeby nieco spowolnić akcję, a urastają w mojej ocenie do rangi prawdziwych perełek. Listy to tematyczny misz-masz, przypominający trochę notesy nastolatek, w których można znaleźć wszystko, od przepisów, po linki do Youtube. Na szczęście najwięcej miejsca poświęcono jednak poważniejszym przemyśleniom. Autorki zapełniły strony swojej powieści maksymalnie dużą liczbą odniesień filmowych (postać Bergmana przywołana zostaje częściej niż niektórzy bohaterowie) i literackich (Karen Brixten). Co drugie zdanie zasługuje na nieśmiertelność w formie cytatu. Warstwa językowa to piątka z plusem. Co w takim razie nie zadziałało?
Gdyby autorki poprzestały na samych listach, wyrzucając całą tą nieciekawą historię fabularną byłoby to z korzyścią dla wszystkich. A tak to za piękną otoczką, kryje się… pustka. Ta książka to według mnie wydmuszka. Bardzo piękna, owszem, ale jednak wydmuszka. Z przykrością to mówię, ale ta powieść nie ma w sobie nic odkrywczego, nic zapadającego w pamięć, nic co wyniosłoby ją ponad przeciętność. Historia jest po prostu prosta (może nawet prostacka w pewnych momentach), miałam wrażenie, że momentami leciała po banałach. Oczywiście to nic złego, tak samo jak nie każdy ma ochotę w sobotę wieczór studiować „Wojnę i pokój” zamiast oglądać seriale na Comedy Central tak samo nie każdy oczekuje od dzieła pań Krenz i Bielak, że stanie w jednym szeregu ze światowymi klasykami.
Ja niestety oczekiwałam tego – dlatego poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko. Jestem pełna nadziei, że autorki objawią jeszcze swój talent, jeśli tylko znajdą pomysł na chociaż trochę ciekawszą historię. Polecam – nie polecam. Zależy czego szukacie.
Księżyc myśliwych. Katarzyna Krenz, Julita Bielak.
"Przeczytałam, to się wymieniem".
Dziewczyny z bloga http://savethemagicmoments.pl/ i http://socjopatka.pl/ czyli Magda i Dagmara wpadły na świetny pomysł jak jednocześnie pozbyć się zalegających na półkach książkach i tanim kosztem zdobyć coś nowego. Akcja prowadzona jest już po raz czwarty, a ja jestem w szoku, że dopiero teraz o niej słyszę. Zasady są proste:
• Akcja trwa od 1 do 10 października 2017 r.
• Udział w akcji może wziąć każdy - nie tylko bloger!
• Książkami się wymieniamy, nie sprzedajemy!
• Wymiana odbywa się bezkosztowo - ponosicie jedynie koszty przesyłki.
Łatwe? No baaa. Ja ze swojej strony oferuję kilka książek, które przeczytałam, ale z uwagi na mikroskopijną wielkość mojego pokoju wolałabym, żeby komuś jeszcze posłużyły, bo u mnie zbierają jedynie kurz.
1. Ostre przedmioty. Gillian Flynn.
2. Korespondenci.pl. Dorota Kowalska, Wojciech Rogacin.
3. Polska. Parki Narodowe.
4. Cierniste drogi żołnierzy AK. Zbigniew Zieliński
5. Wielki Gatsby. F. Scott Fitzgerald
Urok Wodnikowego Wzgórza jest subtelny. Tkwi w prawie rzeczywistym zapachu nagrzanego brzegu rzeki, porośniętego trzciną, falującą w rytm popołudniowego wiatru. Smakuje świeżymi warzywami prosto z domowego ogródka. Przywodzi na myśl moment ciszy tuż przed zachodem słońca, kiedy cała przyroda nieruchomieje w zachwycie.
R. Adams napisał Wodnikowe Wzgórze za namową córek, które jako dzieci były pierwszymi słuchaczami tej historii. Książka odniosła sukces zwłaszcza w ojczyźnie autora, gdzie wpisała się na stałe do klasyki literatury. W Polsce Wodnikowe Wzgórze cieszy się (zupełnie niesłusznie według mnie) mniejszą popularnością. A szkoda, bo to piękna książka.
Krótko o fabule – Wodnikowe Wzgórze to opowieść o królikach. I proszę, nie zniechęcajcie się po przeczytaniu tego zdania! Mimo, że bohaterami książki są zwierzęta, problemy mają bardzo ludzkie. Historia rozpoczyna się, gdy kilku mieszkańców królikarni w Standford postanawia opuścić dotychczasowy dom, przeczuwając bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo. W czasie wędrówki muszą mierzyć się z najróżniejszymi niebezpieczeństwami, czy to pod postacią samotnego psa wałęsającego się po polach, czy rzeki „nie do przeskoczenia”. Nie dajcie się zwieść przyziemności króliczych kłopotów. Pan Adams snuje swoje historie wciągając czytelnika w główny nurt wydarzeń, z drugiej strony pozostawiając dużo miejsca na własne interpretacje lub rozszyfrowywanie metafor. I wszystko to jest nienachalne. Bo wbrew pozorom ten króliczy exodus nie jest alegorią ludzkich dziejów. Owszem, czasem można się w niej przejrzeć niczym w lustrze, ale są to tylko momenty. Zupełnie inaczej niż przykładowo w Folwarku zwierzęcym, gdzie czytelnikowi cały czas towarzyszy świadomość, że nie o same zwierzęta tu chodzi. Wodnikowe Wzgórze jest mniej abstrakcyjne, co nie znaczy, że gorsze. Powieść płynie spokojnym rytmem – można się nią rozkoszować. Podział na mikro rozdziały sprawia, że czujemy się jakbyśmy pili ulubioną kawę w wakacyjny poranek – powoli, niespiesznie, bez szaleństwa w myślach.
Warto też chwilę przystanąć nad warstwą przyrodniczą – tak bliską naszym puchatym bohaterom. Natura oprócz tego, że jest z oczywistych względów tłem wydarzeń, to największa ozdoba tej historii. Opisy przyrody są bogate w gatunki, tekstury, zapachy, barwy. Te plastyczne obrazy są często porównywane ze światem kreowanym przez Tolkiena we Władcy Pierścieni. I rzeczywiście jest w nich pewne podobieństwo. Tyle, że Adams opisuje realny świat – znawcy wychwycą to od razu. Przyroda opisana przez autora przypomina stare obrazki botaniczne – te precyzyjne, wnikliwie opisane rysunki roślin o ponadczasowym uroku.
Wodnikowe Wzgórze to jedna z moich ulubionych książek. Wracam do niej kiedy chcę na chwilę przystanąć. Polecam absolutnie każdemu!
Wodnikowe Wzgórze. Richard Adams.
Sprawa wygląda następująco: każdy, absolutnie każdy zgodzi się z tezą, że języki obce trzeba znać. Bo przyjemnie jest dogadywać się na wakacjach, bo dobrze to rokuje na awans w pracy, bo łatwiej wtórować piosenkom w radio, a i kupowanie koszulek z napisami jest bezpieczniejsze. Bez dwóch zdań. I mimo, że poziom angielskiego podobno w naszym kraju jest wysoki - co może być efektem wciąż poszerzanego zakresu nauki w szkole (lub poszerzanej oferty seriali w HBO), to jednak nadchodzi taki dzień, kiedy matura z angielskiego staje się odległym wspomnieniem (zbyt odległym;)) i takim samym wspomnieniem zdaje się znajomość angielskiego. Ale na szczęście są sposoby, żeby odświeżyć tą nieco przykurzoną umiejętność.
Czytanie po angielsku. Jak się do tego zabrać?
Otóż, z czytaniem po angielsku jest ten problem, że czasami ciężko złapać kontekst, a język literacki, który jest pełen idiomów wcale tego nie ułatwia. Trudność sprawia także wyższy poziom gramatyki, niż w języku mówionym oraz co tu dużo mówić słówka. I to właśnie te nieszczęsne słówka są powodem, dla którego zwykle porzucamy książki w języku oryginalnym. Bo co to za przyjemność, co chwilę trafiać na przeszkodę w postaci niezrozumiałego słowa, które dezorientuje i zmusza do ustawicznego szukania pomocy w słowniku. Oczywiście można ignorować takie słowa, lecz każdy kto poważnie zabierał się do czytania po angielsku wie, że strategia ignorowania nieznanych słów nie prowadzi daleko (a na pewno nie prowadzi do satysfakcjonującej lektury). Co można zrobić, żeby czytanie po angielsku było łatwiejsze? Otóż sprawa jest tak prosta, że aż dziwne że nikt tego wcześniej nie wymyślił. Wystarczy przecież umieścić tłumaczenia słów na marginesie. Proste? Pomysłowe? A na pewno pożyteczne. To ten sam sposób, który pewnie sami stosowaliście czytając czytanki w podręcznikach szkolnych. Tyle tylko, że tam zwykle tłumaczenia bazgraliśmy gdzieś nad słowem.
Na taki genialnie prosty pomysł wpadli ludzie z wydawnictwa Ze słownikiem. Zawarli w swoich książkach po trzy słowniki: pierwszy na początku książki z najczęściej używanymi słowami - ich znajomość powoduje zrozumienie około 70 % tekstu, drugi na końcu z całym słownictwem i trzeci to te wybrane trudniejsze słowa na marginesie każdej strony. Mój sposób na czytanie książek wyglądał tak: najpierw przygotowywałam się czytając pierwszy słownik (i tu moja wielka radość, bo okazało się, że mimo nieużywania angielskiego od wielu lat sporo jednak pamiętam). Później czytałam właściwy tekst i tu słownik na marginesie okazał się fenomenalny. To naprawdę wygodne. Czytam sobie, czytam a tu bach - nieznane słowo. Słownik na marginesie to oszczędność czasu. Polecam jedynie odświeżyć podstawy gramatyki we własnym zakresie - to także się przyda, a niestety nie ma w książkach żadnych ściąg z tego działu (a może to i dobrze? mogłyby się niepotrzebnie rozrosnąć
).
Jakie tytuły wybrać na początek?
Pozwolę sobie teraz na oczywistą oczywistość i powiem, że najlepiej czytać to co się lubi. Skoro zamierzamy łączyć przyjemne z pożytecznym, a tym pożytecznym będzie nauka języka to sprawmy sobie tę radość i szlifujmy angielski czytając ulubione książki. W wydawnictwie Ze słownikiem znajduje się prawie sama klasyka, od literatury dziecięcej (Alicja w Krainie Czarów, Ania z Zielonego Wzgórza, Tajemniczy Ogród), po książki przygodowe (W 80 dni dookoła świata), romanse i fantasy. Widziałam też ostatnio sporo ciekawych zapowiedzi. Polecam sięgać po znane wcześniej tytuły - będzie Wam łatwiej. Każda książka ma też określony poziom trudności (A1 - C2) co może pomóc w wyborze lektury.
Czy są jakieś minusy?
Właściwie wszystkie mankamenty, jakie dostrzegam, nie dotyczą stricte treści książek (które są przecież oryginalnym tekstem) ani jakości tłumaczeń, tylko cech pobocznych. Pierwszy to tłumaczenia tzw. zapowiedzi na okładce, wiecie tam gdzie w Harrym Potterze pada zdanie
"jeśli sądzisz, że sztuka czytania zanika, zwłaszcza wśród dzieci to niezawodny znak, że jesteś mugolem!". Otóż polskie tłumaczenie zredagowane jest nie najlepiej, przynajmniej w Tajemniczym Ogrodzie. Także brak wersji w twardej okładce dla maniaków takiego wydania może być rozczarowujący. W ogóle sama okładka, bo o niej nie powiedziałam jeszcze nic, również jest kwestią gustu. Wydawnictwo obrało dość bezpieczną drogę minimalizmu estetycznego i wszystkie swoje książki wydaje w prostych, białych aranżacjach. Jakkolwiek popieram ideę, to jednak chętnie widziałabym coś ciekawszego na okładce. Ale tak jak powiedziałam, to akurat jest rzecz drugorzędna.
Jednym słowem, polecam książki wydawnictwa Ze słownikiem. Są fajne, proste i zdecydowanie spełniają swoją funkcję. Idealne, żeby potrenować angielski i przypomnieć sobie ulubione tytuły.
A Wy macie jakieś triki na czytanie w języku obcym? Może znacie inne wydawnictwa książek w oryginale?
Gillian Flynn - autorka "Zaginionej dziewczyny" i kreatorka wybitnie toksycznych postaci zadebiutowała w 2006 roku książką "Ostre przedmioty". I to właśnie jej pierwsza powieść była często polecana w dyskusjach o psychologicznych thrillerach. Czy słusznie?
Camille, tytułowa bohaterka - reporterka, przyjeżdża do rodzinnej miejscowości, aby napisać reportaż o niewyjaśnionych morderstwach małych dziewczynek. Powrót do domu jest bolesny, okazuje się, że stare ramy schematów i stereotypów, w których wyrastała, po latach uwierają jeszcze mocniej. Tym bardziej, że jej osobiste relacje z rodziną są bardzo złe. W tym małomiasteczkowym klimacie gorącego Missouri Camille miota się ze szklanką czegoś mocniejszego w ręku od jednego wywiadu do drugiego. Gdzieś w tle tego wszystkie toczy się śledztwo. Gdzieś tu jest morderca.
Ostre przedmioty to książka pełna wyrazistych kobiecych charakterów. Mężczyźni w tej historii właściwie nie istnieją. Camille - typ pełen demonów, cała pokryta bliznami, niby dziennikarka, ale z gatunku tych nienajlepszych, co i raz pakująca się do czyjegoś łóżka (wybór przypadkowy). Na początku wydawało się, że odkrywanie tej postaci będzie intrygujące, lecz według mnie po jakimś czasie stało się po prostu irytujące. Osobiście nie jest dla mnie wiarygodna. Dalej Adora, matka Camille, matka-psychopatka chciałoby się powiedzieć. Jej postać była odrobinę bardziej przekonująca, lecz nie na tyle, żeby w nią "uwierzyć". Najwięcej zadatków na ciekawą osobowość miała Amma, młodsza siostra Camille. Typowa Quenn Bee, tyranka i dręczycielka, a jednocześnie zwichnięta psychicznie dziewczynka. Można by to było kupić, gdyby nie jej wiek... 13 lat.
Dużo jest w tej książce niepokoju, bardzo niesmacznych kawałków i jakiejś nieuchwytnej odrazy. Autorka wrzuciła do "Ostrych przedmiotów" właściwie wszystkie elementy thrillerów. I tak mamy: wielką rezydencję ze służbą, porcelanowe wanny, narkotyczne sny pomieszane z chorą rzeczywistością, przedsiębiorstwo przetwórstwa mięsnego i oczywiście ostre przedmioty. A jednak mimo wszystko ta książka jest płytka, nie porusza do głębi. Może dlatego, że trudno tu się z kimkolwiek identyfikować, albo dlatego, że amerykański styl życia jest tak różny od tego na Starym Kontynencie. Brak tu czegokolwiek oryginalnego. Zieje z niej jakaś taka pustka. Nie jest to ani dobry thriller, bo akcja nie trzyma bynajmniej w napięciu, ani dobra książka psychologiczna, bo postacie wyrysowane są zdecydowanie za grubą kreską (budowanie charakterów przez autorkę wyobrażam sobie tak: pani X - "jakaś tam osobowość" dodajmy jeszcze alkohol. Narkotyki. Szpital Psychiatryczny. Ojciec nieznany. Kompleksy. I jeszcze, jeszcze, jeszcze więcej. Przecież ma być strasznie prawda? przesada!).
Po tak przeciętnym debiucie jestem tym bardziej zaskoczona jak bardzo udała się pani Flynn "Zaginiona dziewczyna". Raczej nie polecam.
Ostre przedmioty. Gillian Flynn.
Dziś kilka propozycji książek dla tych, którym gdzieś w milionie spraw do załatwienia umyka atmosfera świąt Bożego Narodzenia.
1. Noelka. Małgorzata Musierowicz.
Wracam do tej książki baardzo często właśnie w okresie zimowym. Jest to opowieść o zadziornej i trochę egoistyczniej dziewczynie, która doznaje gorzkiego rozczarowania w wigilię Bożego Narodzenia. Chłopak, na którego czeka nie przychodzi. Niespodziewanie to wydarzenie zmieni nie tylko plany świąteczne Elki, ale i całe jej życie. Powieść pełna humoru, ciepła i wiary w to, że czynienie dobra przyciąga jeszcze więcej dobra.
2. Podaruj mi miłość. 12 świątecznych opowiadań. Kelly Link, Holly Black i inni.
Książka, która ponoć jest jednym z najlepszych pomysłów na świąteczny prezent dla dziewczyny : ) Mimo, że jej grupą docelową jest młodzież, to i dorośli znajdą w niej przyjemność. Te krótkie, a zabawne opowiadania udowadniają, że magia świąt kryje się w nas. Różnorodność stylistyczna (od komedii romantycznych po fantastykę) sprawi, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
3. Listy Świętego Mikołaja. J.R.R. Tolkien.
Tolkiena znacie chyba wszyscy. Kto nie czytał, kto nie oglądał "Władcy pierścieni" lub "Hobbita". A tu okazuje się, że Tolkien był również świetnym tatą i odpisywał na listy swoich dzieci, podszywając się pod świętego Mikołaja. Dołączał do nich piękne rysunki. Przemycał też mnóstwo wątków fantastycznych. Wyobrażam sobie jak jego dzieci musiały być podekscytowane czekaniem na list od samego świętego. To książka dla dzieci, jasne, ale może sami również macie swoje pociechy i chcielibyście sprawić żeby ich dzieciństwo było wyjątkowe. Lektura "Listów..." na pewno Was do tego zainspiruje.
4. Stokrotki w śniegu. Richard Paul Evans.
Współczesna wersja "Opowieści wigilijnej". Piękna historia o tym, jak bardzo można się zmienić. Może jest momentami trochę banalna lub patetyczna, ale mimo kilku minusów warto ją poznać.
5. Garść pierników, szczypta miłości. Natalia Sońska. Powieść opowiadająca o perypetiach dziewczyny Nigdy-Się-Nie-Zakocham, która oczywiście co robi? zakochuje się ; ) Lekkie czytadełko na zimowe wieczory.
A Wy co jeszcze dodalibyście do tej listy?
Pierwsze skojarzenia: tulipany, wiatraki, sery, rowery, kanały, legalna marihuana, prostytutki na ulicy Czerwonych Latarni, Rembrandt i Van Gogh, muzyka elektroniczna. Ile z tych obrazków to "prawdziwa" Holandia? Jaki naprawdę jest ten mały, płaski kraj wciśnięty między Niemcy i Belgię, zbudowany właściwie na dnie morza?
Marek Orzechowski w przyjemny, gawędziarski sposób opowiada o Holandii - kraju, który go fascynuje i do którego wciąż go ciągnie. Mimo, że mieszka w Belgii, ma zaskakująco wiele do powiedzenia o jej sąsiadce. Przytacza anegdoty z własnych obserwacji, podpiera się wieloma opracowaniami i badaniami statystycznymi. Opowieść tylko z grubsza spięta jest klamrami rozdziałów - bardziej przypomina leniwie płynącą pogawędkę przy piwku.
Dużo miejsca jest poświęcone historii Holandii - ale spokojnie - w wydaniu lekkostrawnym i przyjemnym. Bo kto wiedział, że to właśnie Holendrzy, jako chyba jedyni w Europie zamienili ustrój republikański w monarchię, a nie odwrotnie? Zdawaliście sobie sprawę, że Holandia była potęgą na morzu i do dziś ma największa na świecie flotę? No i kto słyszał, że Nowy Jork pierwotnie nosił nazwę Nowy Amsterdam? Ot, takie ciekawostki ma do zaoferowania "historyczna" część książki.
Później jest jeszcze ciekawiej. Orzechowski stara się złapać ten nieuchwytny klimat kraju, duszę jego mieszkańców i opowiedzieć o nich coś więcej niż widać na widokówkach. Okazuje się to wcale nie prostym zadaniem (i to pomimo permanentnie odsłoniętych wielkich okien - serio - żaluzje i firanki to towar w Holandii zbędny). Kolejne odcienie charakteru typowego Holendra wychodzą autorowi świetnie! Obraz staje się wielowymiarowy i na pewno nie płaski (w odróżnieniu od krajobrazu).
Całkiem miłym zbiegiem okoliczności jest to, że książka "Holandia. Presja depresji" znajdowała się na liście moich książek na 2016, a zupełnie niezależnie od tego, miałam okazje spędzić tam w październiku kilka dni urlopu. Po powrocie okazało się, że książka zastała w końcu zwrócona i mogłam przystąpić do lektury bogatsza o własne obserwacje.
Zdecydowanie polecam, wszystkim, którzy byli lub będą w tym pięknym kraju.
Holandia. Presja depresji. Marek Orzechowski.